czwartek, 28 stycznia 2016

Od Takeru - Fala 28 stycznia

Biegłem. Poruszałem się najszybciej jak potrafiłem. Ignorując grad kul i okrzyki towarzyszy przedarłem się do przodu. Kapitan jednostki spojrzał na mnie z ukosa, ale nic nie powiedział. Doskonale wiedziałem, że oznacza to przyzwolenie do działania. Oddaliłem się od reszty grupy, cały czas mocno ściskając niewielki pakunek. Po drabinie wspiąłem się na dach. Sztywny strój krępował moje ruchy. Nie mogłem go zdjąć – po pierwsze zostałbym wtedy potwornie łatwy do zabicia, po drugie ktoś wydał na niego kupę kasy nie po to, żebym go wyrzucił. Poprawiłem lepiej wytrzymałą maskę gazową. Mimo tego, że nazywano nas Podziemnymi nie żyliśmy wcale jak biedne szczury. Byliśmy doskonale wyszkoloną armią. Nawet w wieku tychże 15 lat każdy potrafił walczyć zgodnie ze swoją specjalizacją. Jeśli mu się to nie udawało zostawał wyrzucony i wymieniony na lepszego. Proste zasady dzisiejszych realiów.
Przerzuciłem na paczuszkę na zadaszenie i wskoczyłem tam za nią. Rozejrzałem się. Grad kul padał od strony zachodniej, a więc tam znajdowali się Zarażeni. Zbliżyłem się do krawędzi dachu i starałem się przyjrzeć dokładniej walczącym w pierwszej linii. Pośród moich towarzyszy dostrzegłem kilkunastu Unikatowych. Połączenie sił było co najmniej nietypowe – na co dzień tępiliśmy się nawzajem. Cóż, nic tak nie zbliża, jak wspólny wróg, czyż nie?
Moje rozmyślenia przerwał nagły huk. Ktoś już zdetonował ładunek a ja nadal tkwiłem bezczynnie w miejscu. Nie zastanawiając się zbyt długo wyjąłem jedną bombę z zawiniątka i zamocowałem ją na nieco stromych dachówkach tak, aby się nie zsunęła. Przełożeni będą musieli zapłacić właścicielowi budynku za jego zniszczenie. Cieszę się tylko, że nie z mojej kieszeni.
Zeskoczyłem na betonowe podłoże. Dom miał tylko jedno piętro w związku z czym nie naraziłem się na zbytnie obrażenia. Pognałem w kierunku Fali. Miałem do rozłożenia jeszcze cztery kolejne ładunki. Musiałem to zrobić zanim Zarażeni rozpierzchną się na wszystkie strony, tak, by gruzy powstałe w wyniku wybuchów odcięły ich drogę ucieczki.
Po godzinie otrzymałem nakaz detonacji. Bomby wybuchały jedna po drugiej w odstępie nie większym niż dziesięć sekund. Poszczególne eksplozje rozświetlały ciemne, nocne niebo tworząc coś w rodzaju przyziemnego pokazu fajerwerków. Obserwowanie tego w spokoju z daleko byłoby wprost cudowne, gdyby nie fakt, że dwa kilometry dalej toczyła się zażarta bitwa. W ciągu kolejnych kilkunastu godzin wszyscy Zarażeni na pewno zostaną zlikwidowani. Pytanie tylko z jakimi stratami.
Moja krótkofalówka odezwała się po raz drugi kiedy niebo zaczynało się powoli rozjaśniać. Miałem  przejść nieco ponad pół kilometra do jakiegoś nowicjusza, który miał problem z aktywacją bomby. Podczas drogi zastanawiałem się dlaczego wysłali go tutaj, skoro nie umie on zrobić nawet tego, ale  doszedłem do wniosku, że mogą po prostu chcieć się go pozbyć. Kiedy dotarłem na miejsce ujrzałem nieco starszego ode mnie chłopaka mocującego się z ładunkiem wybuchowym.
- Zostaw to! - Warknąłem, gdy zobaczyłem, że szarpie za kabel, którego przerwanie powoduje natychmiastowy wybuch.
Obrócił się i roześmiał, maskując zawiedzenie i zdenerwowanie.
- Taki dzieciak jak ty ma mnie pouczać? - Parsknął cały czas pociągając za przewód.
- Odsuń się. - Burknąłem tylko po czym uderzyłem go łokciem w brzuch.
Może nie dało to jakiegoś spektakularnego efektu, ale z racji tego, że mój pancerz był mocniejszy, a łokieć twardszy od brzucha, mężczyzna zrobił dwa kroki w tył. Kucnąłem po czym odczepiłem bombę od podłoża. Kiedy przymocowałem ją z powrotem i wcisnąłem kilka przycisków resetujących wszystkie ustawienia. Po chwili nakazałem chłopakowi oddalenie się i detonację. Drugi rozkaz wykonał bezbłędnie – wybuch był naprawdę spektakularny. Z tym pierwszym było gorzej. Nie dość, że sam zmarł w wyniku zbyt wysokiej temperatury(a przynajmniej tak zakomunikował dowódca), to jeszcze eksplozja była na tyle wczesna, że nie zdążyłem odejść na odpowiednią odległość. Siła bomby odrzuciła mnie na kilka metrów do przodu tak, że wylądowałem na gruzach jakiejś kamienicy. Na moje szczęście później przechodził tamtędy jakiś oddział, który nie dał mi umrzeć pod resztkami budynku, tylko wyciągnął mnie stamtąd i zaniósł do medyków.
Złamana ręka, solidnie potłuczona klatka piersiowa, i rany na całym ciele. Cały czas lepiej, niż podczas ostatniej Fali.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz